18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Międzybórz: Historia pewnej miłości

Beata Samulska
Zdjęcie ślubne Ewy i Witolda Lechowiczów
Zdjęcie ślubne Ewy i Witolda Lechowiczów Archiwum
Dzieje romantycznej miłości „od przedszkola” opowiedzieli nam podczas obchodów jubileuszy par małżeńskich w gminie Międzybórz Ewa i Witold Lechowiczowie, którzy w tym roku obchodzili 35-lecie małżeństwa. Podali niezawodną receptę na długi związek.

Julian zadecydował
Ewa i Witold Lechowiczowie obchodzili 29 stycznia koralowe gody, jednak uczucie połączyło ich dużo wcześniej. Ewa Juszczak urodziła się w Sycowie, Witold Lechowicz – w Twardogórze. Są równolatkami urodzonymi w 1955 roku. Witek przeprowadził się do Międzyborza z rodzicami w 1961 roku i wtedy właśnie połączyło go z Ewą na pół wieku przedszkole w Międzyborzu. Kierowniczką placówki była wówczas przesympatyczna, uśmiechnięta Maria Wieczorek, a w grupie Ewy i Witka prym wiódł Julian Podgórski, który podczas jednej z zabaw zarządził, że Ewa będzie żoną Witolda. I tak już zostało. Lata przedszkolne małżonkowie wspominają bardzo ciepło. – Chłopcy wtedy myśleli głównie o piłce – spostrzega Ewa. – Ale też o strzelaniu z kapiszonów i łobuzowaniu – dodaje Witek.

Groźba przedszkolaka: ożenię się z Ewą!
Potem para spotkała się w szkole podstawowej. Wtedy jeszcze nie było mowy o wspólnym trzymaniu się za rączkę. Była natomiast zdrowa rywalizacja w nauce. – Ewa była zawsze najlepsza – ocenia Witek. – Uwielbiałem język polski, Ewa – matematykę. Każde z nas pokazywało się w szkole ze swojej najmocniejszej, najlepszej strony. – Witka podziwiałam za to, że potrafi pięknie czytać, z doskonałą dykcją, imponowało mi to – wspomina Ewa.
Oglądanie się za dziewczynami zaczęło się w siódmej klasie. Już wtedy Witek czuł wielką sympatię do Ewy, a ślad tego pozostał w postaci wspólnej fotografii wykonanej podczas zabawy choinkowej. Niestety, sielanka w podstawówce dobiegła końca i nadszedł czas wyborów. Ewa rozpoczęła naukę w Liceum Ogólnokształcącym w Sycowie, Witek – w Technikum Żeglugi Śródlądowej przy Brücknera we Wrocławiu. – Podróżnikiem byłem od urodzenia, to zamiłowanie przekazał mi w genach mój tato Leopold, pracownik samorządowy, który zaszczepił na ziemi międzyborskiej idee turystyczne – tłumaczy swoją decyzję Witek. Wydawałoby się, że drogi młodych się rozeszły, a jednak to właśnie wtedy zaczęło ich ku sobie ciągnąć. Najpierw było spotkanie na sylwestrowej prywatce u koleżanki Ewy, potem pojawiły się listy pisane ze sporą częstotliwością. Lata nauki w szkołach średnich minęły niepostrzeżenie. Ewa próbowała dostać się po maturze na filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, potem jednak zdecydowała się ukończyć studium budowlane we Wrocławiu na Grabiszyńskiej, a potem Akademię Rolniczą. Witek miał przed sobą jeszcze rok nauki i maturę. Nadszedł pamiętny dla dwojga sylwester Anno Domini 1974. Już wtedy w głowie Witka kiełkowała myśl o tym, jak tu wreszcie spotkać się z Ewą i powiedzieć jej o swojej wielkiej sympatii, jaką zaczynał ją darzyć. Traf chciał, że dziadek Ewy zaproponował wnuczce, by zorganizowała dla swoich znajomych sylwestra w domu pod Kobylą Górą w Ligocie. Znajomy Ewy zaproponował, że pojawi się na imprezie z Witkiem, na co Ewa chętnie przystała. – To był przełom w naszej wieloletniej znajomości – śmieje się Ewa. – Witek nie odstępował ode mnie. Byliśmy siebie ogromnie ciekawi, mieliśmy po 19 lat, byliśmy ludźmi już dojrzałymi, ukształtowanymi, a jednak znaliśmy się, w końcu niemal wspólnie przeżywaliśmy minione lata. – Pomimo tej wieloletniej znajomości, w tego pamiętnego sylwestra jakby w nas piorun strzelił – wspomina z figlarnym uśmiechem Witek. – W nowym roku wszystkie moje plany wzięły w łeb i, choć na studniówkę byłem umówiony z inną dziewczyną, to moją nową partnerką została Ewa. Już w lutym wyznałem Ewie miłość, choć ona ociągała się jeszcze ze swoją deklaracją aż do czerwca.
Kiedy tato Witka odwoził po studniówce dzieci do domu, wyraził nadzieję, że syn spełni swoją groźbę z przedszkola, że kiedyś ożeni się z Ewą.

Szaleństwo rządzi
W październiku 1975 roku Witka ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Po maturze próbował jeszcze zdawać na filologię polską we Wrocławiu, by w końcu zdecydować się na rejs statkiem Tur 29 po Odrze na stanowisku asystenta. Potem objął ważne stanowisko głównego mechanika, zdobył uprawnienia i ruszył w świat. W tym czasie Ewa uczyła się we Wrocławiu. – Witold był wówczas bardzo pożądaną osobą – wspomina ze śmiechem Ewa. – Dlaczego? Ano dlatego, że jako jedyny z naszego sporego grona przyjaciół dysponował gotówką, gdyż jako jedyny pracował. Wyczekiwaliśmy jego powrotów, by potem wspólnie cieszyć się i świętować.
Nastały wakacje 1976 roku. Ewa pracowała wówczas w Gdyni jako wychowawca kolonijny. W tym czasie Witold odbywał rejs i ciężko było o spotkanie. Młodych tak jednak ciągnęło ku sobie, że Witek wpadł na genialny pomysł. To jednak romantyczna opowieść ku przestrodze dla wszystkich zakochanych. – Wymyśliłem sobie, że mój statek wymaga remontu – wspomina śmiejąc się od ucha do ucha. – Uznałem, że zepsuły się silniki i musimy stanąć w porcie. Statek stanął na remont, a ja obrałem azymut na Gdynię, nie mówiąc kompletnie nikomu, dokąd jadę. U Ewy spędziłem cały w skowronkach bardzo miłe dwa tygodnie. Ta przygoda miłosna skończyłaby się dla mnie jednak tragicznie, gdyż niewiele brakowało, a straciłbym pracę.
Na statku wybuchła panika, pracodawca zachodził w głowę, co mogło się stać z Witkiem, gdzie on się podział. Obawa była nawet taka, że mógł utonąć. Na baczność postawiono jego rodzinę. Brat Witka zasugerował, że może być u Ewy. Tym tropem poszedł szef Witka. Za wielkie miłosne szaleństwo chłopak zapłacił naganą w papierach. – Kiedy jednak wyjaśniałem dyrektorowi firmy motywy swojego zachowania i tłumaczyłem, że musiałem zobaczyć się z dziewczyną, zrozumiał mnie i przyznał, że na szczęście i on był młody – relacjonuje Witek i dodaje, że tak szalony miał cały rok, bo do Ewy ciągnęło go zawsze i gdziekolwiek by nie był.

Opowieść epistolarna z miłością w tle
W Gdyni młodzi, upewnieni w swym wielkim uczuciu do siebie, podjęli decyzję o ślubie. Po wakacjach zapisali się na nauki przedślubne, ale nikomu o tym nie powiedzieli. Rodzina dowiedziała się o planach młodych dopiero w listopadzie. Ślub odsuwał też groźbę poboru Witka do wojska, co mogło rozdzielić młodych aż na dwa lata – w garści miał już bilet do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego do Ciechanowa. Potem pojawiła się groźba wylądowania Witka aż na trzy lata w oddziałach Marynarki Wojennej. Chłopak stawał się po ślubie jedynym żywicielem rodziny, gdyż Ewa jeszcze uczyła się, w dodatku w drodze było już dziecko.
Ślubu Ewie i Witkowi udzielał 29 stycznia 1977 roku w międzyborskim kościele ksiądz Stanisław Bączek.
– Po ślubie żyliśmy w akademickich warunkach – wspomina Witek. – Gdy statek zimował, Ewa mieszkała na nim razem ze mną. 5 czerwca 1977 roku przyszedł na świat nas syn Włodzimierz. Potem ruszyłem w trasę, a Ewa w tym czasie mieszkała już z rodzicami w Międzyborzu, wychowując nasze dziecko. W 1980 roku poszła do pracy w Gminnej Spółdzielni, a kiedy pojawiła się dla mnie perspektywa pływania po wodach śródlądowych całej Europy, co wiązało się z lepszymi zarobkami i uniezależnieniem od rodziców, zdecydowaliśmy się na dłuższą rozłąkę. W planach była wtedy budowa domu, która ruszyła w 1984 roku. Karierę marynarza zakończyłem w 1985 roku. Tęsknota za rodziną była ogromna, poza tym Włodek rozpoczynał edukację w szkole i nie chciałem tego ważnego czasu w jego życiu przegapić.
Dla Ewy czas rejsów męża był równie trudny. – W ciągu ostatnich dwóch lat pływania do Berlina Zachodniego Witek był przez tylko 63 dni w domu – wspomina. – Kiedyś nie było komórek, a na telefon czekało się bardzo długo. Bezpośredni kontakt urywał się czasem na kilka miesięcy, zdarzało mi się płakać z tego powodu. Na szczęście pisaliśmy do siebie listy, które dziś można liczyć w setkach. O czym pisaliśmy? Głównie o naszych uczuciach, emocjach, ale i o tym, co danego dnia robiliśmy. W nich są, można powiedzieć, spisane nasze dzieje z okresu rejsów. – Gdy wracałem z trasy, moja przegródka z listami była zawsze wypchana, a koledzy śmiali się, że to jakieś wariactwo – nikt inny tylu listów nie dostawał – wspomina Witek. – Te listy podtrzymywały mnie na duchu. Pływanie to nie jest, mimo wszystko, romantyczna praca, choć bardzo doceniam fakt, że Matka Żegluga pozwoliła mi zwiedzić kawałek świata.
Krótko Ewa pływała razem z mężem, miała okazję zobaczyć od podszewki, jak wygląda praca Witka. Do dziś małżonkowie pielęgnują kontakty z poznanymi w tym czasie marynarzami i ich rodzinami.

Mistrzostwo Śląska Wrocław w prezencie
Choć Włodek jest już dorosłym mężczyzną, który ukończył Uniwersytet Przyrodniczy na wydziale weterynarii i poukładał sobie życie w Niemczech, to do dziś ma bardzo dobre relacje z tatą. Po odstawieniu pływania na boczny tor, Witek rozpoczął intensywne nadrabianie zaległości związanych z wychowaniem syna, zaszczepiając w nim zamiłowanie do sportu i turystyki.
Co ciekawe, kiedy Ewie zdarza się pojechać do syna, nosi ją z tęsknoty za mężem i wizyta u syna kończy się zwykle szybciej. Oprócz ukochanego syna, małżonków łączy praktycznie wszystko. – To jest właśnie recepta na udany związek – odpowiadają na pytanie zadane na początku. – Lubimy czytać książki, uwielbiamy podróżować, sport jest naszą pasją – wspólnie jeździmy na imprezy sportowe, oglądamy mecze piłki nożnej. Jesteśmy fanami Śląska Wrocław. Symboliczne jest to, że, kiedy pobieraliśmy się, Śląsk zdobył po raz pierwszy mistrzostwo Polski, i teraz, po 35 latach naszego małżeństwa, zdobył je ponownie!

Kochajcie się od przedszkola!
Małżonkowie zaznaczają, że różnią się zdaniami na pewne sprawy, często dyskutują, ale coraz częściej zdarza się im telepatycznie myśleć i mówić w tym samym momencie o tym samym. – Niczego w naszym życiu nie żałujemy – mówią. – Nigdy nie zdarzył się nam kryzys. – A złotą zasadą zawsze była otwarta rozmowa, zwłaszcza w relacjach z rodzicami – dodaje Ewa. – Zawsze stawaliśmy za sobą murem, a sprawy związane z naszymi rodzinami każde z nas załatwiało oddzielnie. Witek – ze swoimi rodzicami, ja – ze swoimi. Nigdy nie dopuszczaliśmy do sytuacji, w której mały problem urósłby do gigantycznych rozmiarów. Problemy zawsze załatwiamy od ręki, ale nigdy pod wpływem emocji.
Istotną sprawą jest fakt, że wspólnie chcą przeżywać każdą chwilę i to cementuje ich związek. Dlatego razem od sześciu lat działają w ogólnopolskim Stowarzyszeniu Poznaj Swój Kraj, Witek jako członek zarządu, Ewa jako wiceprzewodnicząca Sądu Koleżeńskiego. Razem też zakładali w Międzyborzu pod koniec ubiegłego roku Stowarzyszenie Turystyczno-Krajoznawcze Zbójnik, do którego tłumnie zapisali się mieszkańcy naszego regionu. Ewa wspiera też swojego męża w jego działaniach na rzecz międzyborskiego sportu, a ostatnio – na rzecz gminy jako wiceprzewodniczącego rady miejskiej.
Poza tym małżonków łączy podobne poczucie humoru, optymizm i ogromna troska o siebie nawzajem. Każde z nich na swój sposób, ale bardzo mocno, przeżywa za każdym razem chorobę drugiego. Ewa i Witek wspierają się w każdej chwili, obydwoje mogą zawsze liczyć na siebie. Najważniejszym ogniwem jest miłość ujawniająca się na co dzień w najdrobniejszych gestach czułości. – Nigdy niczego nie robimy oddzielnie, wszystko razem, dlatego, że chcemy być ze sobą i to jest najważniejsze w każdym związku – podsumowują. – Trzeba też najpierw trafić na tę osobę, z którą chciałoby się spędzić całe życie. Kochajcie się od przedszkola, a wówczas miłość zawsze będzie kwitła – śmieją się.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sycow.naszemiasto.pl Nasze Miasto