Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tragiczny lot po wolność

Katarzyna Kaczorowska
Marcin Osman
Trzeba minąć Jeżów Sudecki i wjechać na Górkę Szybowcową. A tam już tylko widok zapierający dech w piersiach. Ale 26 listopada 1946 roku o trzeciej nad ranem nie było czasu na podziwianie panoramy gór. Czterej uciekinierzy, którzy porwali samolot, nie wiedzieli, że to ostatnie minuty ich życia

Za Cieplicami trzeba kierować się na Borowiec, a potem na Odrodzenie. Tak zwaną drogą sudecką jedzie się szybko, choć trzeba uważać na dziury zostawione po ostatniej zimie. Po drodze mija się mały cmentarz.

Pobocze, przy którym stajemy, nie różni się od innych. Po drodze trzeba tylko uważać na niepozorne mchy na wilgotnej, czarnej ziemi. Wystarczy moment i człowiek zapada się po kostki, a bagno nie chce wypuścić buta. – To erozja po wycince drzew – tłumaczy nadleśniczy Ryszard Szewczyk, który prowadzi nas do grobu. Prosty, metalowy krzyż z tabliczką. „Tu spoczywa dwóch braci pilotów Alfred i Rudolf Szymański wraz z dwoma kolegami. Zginęli śmiercią lotników dnia 26 listopada 1946 roku. Cześć Ich pamięci”. Przed krzyżem na betonowej płycie resztki zardzewiałych części z rozbitego samolotu. Przypadkowy człowiek tu nie trafi, a ci, którzy wiedzieli, że pół wieku temu rozegrała się tu tragedia, nie chwalili się. – Czasy były takie, że lepiej było za dużo nie wiedzieć, zbyt dużo nie mówić – przyznaje Szewczyk, przed którym ten las nie ma tajemnic. – Upadek samolotu zniszczył drzewa, ale nowe nasadzenia zmieniły to miejsce i trudno teraz, po tylu latach, szukać ściętych przez spadający samolot wierzchołków – dodaje.

Noc listopadowa
Było gdzieś koło trzeciej nad ranem. Wiał silny wiatr, niebo zasnute było chmurami.
Do wartowni szkoły szybowcowej w Jeżowie Sudeckim – wtedy Grunów – wdarło się pięciu mężczyzn. Przecięli kable telefoniczne i obezwładnili strażników – mieli broń. Jeden z nich został, aby pilnować związanych. Pozostała czwórka pobiegła do hangaru, gdzie stał dwupłatowiec PO-2, kukuruźnik o numerze rejestracyjnym SP-AFW. Papaj służył w szkole do wyprowadzania szybowców. Tym razem jednak miał posłużyć do ucieczki przez granicę. 20 minut od rozpoczęcia akcji na Górce Szybowcowej samolot odleciał. Tajemniczy mężczyzna pilnujący wartowników też zniknął. Była 4 rano. Pewnie chwilę wcześniej żołnierz WOP-u, który miał wtedy służbę w Przesiece, usłyszał w ciemnościach warkot lecącego samolotu. Minęły dwie minuty i zrobiło się cicho. Żadnego huku, nic co wskazywałoby na katastrofę.

Wopista złożył meldunek
Ze swoim meldunkiem musieli jednak poczekać strażnicy ze szkoły. Oswobodzili się z więzów, ale telefony nie działały. Czekali na zmienników. Dopiero wtedy można było zawiadomić o porwaniu funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Jeleniej Górze.
2 grudnia u leśniczego Bogusława Gwizda podnieśli alarm. Dwóch pracowników – Niemców – w lesie znalazło szczątki samolotu. Gwizd wysłał jednego z nich do zastępcy komendanta strażnicy WOP-u w Matejkowicach (dzisiaj Przesieka) z notatką. Ppor. Stanisław Woronecki przeczytał: „Proszę natychmiast z Niemcem, który odda tę kartkę, udać się do lasu. Rozbity samolot 2 ludzi zabitych”. Jeszcze tego samego dnia meldunek ze strażnicy trafił do bezpieki. Woronecki nie czekał. Razem z Gwizdem poszli na miejsce katastrofy. Leśniczy tak potem opisał to, co widział: „Ilu ich było nie stwierdziliśmy dokładnie. Według wystających nóg przypuszczaliśmy, że było ich 4. Od zabitego jednego Woronecki wziął dokumenty, na nazwisko Burławski. Nie było śladów, że samolot był ruszany”.
Rewizję czterech – jak się okazało – ciał przeprowadziła szybko powołana grupa operacyjna. Okazało się, że ofiary katastrofy lotniczej i zarazem sprawcy porwania kukuruźnika to 26-letni Władek Burławski (urodzony we Lwowie, znaleziono przy nim pistolet, amunicję i dokumenty), 20-letni Franek Rybczyński (urodzony w Łucku, miał przy sobie amunicję i dwa portfele z gotówką), 20-letni Alfred Szymański (ps. Felek, znaleziono przy nim zeszyt z notatkami) i 24-letni Rudolf Szymański (ps. Marek, miał przy sobie m.in. miniaturki Krzyża Walecznych i różaniec ).
Komisja Ministerstwa Komunikacji zbadała wrak. Uznała, że przyczyną wypadku były: brak umiejętności pilota, brak oświetlenia zegarów i urządzeń pokładowych, nadmierne obciążenie. To wszystko w połączeniu z wirami powietrznymi doprowadziło do śmierci czterech osób. Śledztwo umorzono dwa miesiące później.

Dlaczego Austria?
Józef Januszewski w 1946 roku był szefem technicznym jeleniogórskiego aeroklubu.
– Szymańscy pojawili się tu w połowie 1946 roku. Alfred pracował w szkole szybowcowej. A starszy Rudolf w zakładach lotniczych – wspomina Januszewski, który jest przekonany, że zginęli, bo pilot nie poradził sobie z wiatrami znoszącymi. – One sprawiają, że samolot spada w dół. Może gdyby lepiej znali te góry – zastanawia się pan Józef.

Papaj to nieduży samolot. Mieszczą się w nim z trudem dwie osoby i to szczupłe, tak niewiele w nim miejsca. Wszystko wskazuje więc na to, że ten porwany w Jeżowie musiał mieć z tyłu ławeczkę, na którą usiadło dwóch pasażerów. Ale jak mówi Tadeusz Kaczmarek, pilot przez wiele lat związany z jeleniogórskim aeroklubem, trudno się w nim zabić. Sam na kukuruźniku wylatał ponad 1000 godzin. Ten dwupłatowiec zaprojektowany przez Polikarpowa w 1936 roku, w czasie wojny używany był jako nocny bombowiec. Bo może z wyłączonym silnikiem polecieć na wytypowany obiekt.

– Udało mi się potwierdzić, że pilot uczył się w Ligocie Dolnej. Tam wtedy robiono krótkie, trzytygodniowe kursy pilotażu – opowiada Kaczmarek.
W ramach takiego szkolenia obowiązywało kilkanaście godzin lotów po kręgu. Start, lot po wyznaczonej linii i powrót z lądowaniem. Kaczmarek nie ma wątpliwości, że to wszystko było za mało. W górach pogoda zmienia się błyskawicznie i trzeba sporych umiejętności, aby lecieć nad nimi po ciemku. I przyznaje, że nie rozumie jednego. – Oni ponoć uciekali do Austrii. Dlaczego akurat tam, przecież wtedy Austria była okupowana przez Sowietów?

Prawdziwa tajemnica
Największa zagadka tkwi jednak nie w samej katastrofie, zapomnianej na ponad pół wieku. – Nigdy nie udało się ustalić, kim był ten piąty mężczyzna, który im pomagał. Jakby zapadł się pod ziemię – przyznaje Sebastian Ligarski, historyk z wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, który natrafił w archiwach na dokumenty ze śledztwa dotyczącego katastrofy z listopada 1946 roku.
Być może ten tajemniczy mężczyzna żyje nadal? Na pomniku w lesie ktoś co jakiś czas zapala znicze.

Przy pisaniu tekstu korzystałam z publikacji Sebastiana Ligarskiego „Tajemnicza katastrofa pod Przesieką w 1946 roku”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto